Ogród zarastał chwastami, basen glonami, a maliny kwitły kiedy Marysia wygrała z sercem nie wojnę, ale bitwę. Cały czas byłem zmęczony jeżdżeniem, stresem, rozłąką i tym widokiem, który zastawałem, stając przy Jej łóżku. W lipcu 2014 roku Marysia była dziewczynką 5 miesięczną przybitą do materaca szpitalnego łóżeczka od urodzenia. Ręce związane i rura intubacyjna w nosie ryły i wyły w mojej głowie. Sonda żywieniowa, która od zawsze zajmowała drugą dziurkę nosa była tylko nic nie znaczącym wężykowym dodatkiem. Konwencja „Marysinowego krzyża” w ogóle mi się nie podobała. Niby się poprawiło, ale dalej było beznadziejnie. Uspokojone serce Marysi przestało zalewać płuca krwią, ale co z tego skoro Maria nie miała dosyć siły, bo któż by miał, żeby skutecznie oddychać samodzielnie, żeby w końcu skończyło się „stuk, stuk” respiratora, żeby było cicho. Perspektyw na zejście ze sztucznej wentylacji wtedy nie było, ale nie przejmowałem się tym, bo chyba nie do końca byłem świadomy konsekwencji jej stosowania. Wielu rzeczy nie byłem świadomy, ale czy ktoś inny by był? Że na przykład rura intubacyjna może sparaliżować struny głosowe? Albo, że sepsy mkną jak katamarany przez jej wątłe ciało, znacząc swe przejścia gorączkami, łzami i alarmami na czarnych i niebieskich monitorach. Kiedy byłem z Nią starałem się Jej pomagać, ale częściej mnie nie było. Leżała wtedy sama. Cały czas tylko sama.
Od pierwszych tygodni ciąży wiedzieliśmy, że Marysia będzie bardzo chora, że będzie miała te operacje, że będziemy w szpitalu. Myśląc o tym, zanim się to zdarzyło zapominałem o jednym, że będę musiał przy tym być. Po pierwszym szoku, który trwał u mnie przez kilka pierwszych, bardzo długich miesięcy, zaczęły do mnie docierać obrazy z normalności. Coraz częściej patrzyłem na termin płatności rachunków, coraz wyraźniejsze stawały się litery książek i muzyka znowu zaczynała smakować. Nie wiem czy to lato czy to, że Bruno wymagał większej uwagi, bo skończyło się przedszkole, ale czułem, że muszę wracać, bo szaleństwo które mną rządzi, nie jest dla mnie pożądane. Ale to nie jest tak, że sobie mówisz „dobra jutro od początku, zaczynam od nowa”, bo kiedy tak mówiłem z szeroko otwartymi oczami, to i tak w mrugnięciach pojawiała się Maria i jej krzyż, który tak mi się nie podobał i szarości i czernie wtedy wracały.
Wiedzieliśmy, że operacja serca to nie koniec, a jedynie kolejna ostatnia deska ratunku. W końcu, kiedy mizerne efekty ustabilizowały się i jeszcze kilka dni minęło, Pani doktor powiedziała tonem trochę groźnym i nie znoszącym sprzeciwu, że:
– Teraz czas na rurkę tracheostomijną, bo rura intubacyjna może sparaliżować struny głosowe Marysi… na zawsze.
– Po jakim czasie? – zapytałem chociaż wiedziałem, bo już wiele razy rozmawiałem o tym z lekarzami.
– 5,6,7 miesięcy różnie.
– Nigdy nie będzie mówić?
– …
– O kurwa! – pomyślałem, bo cóż innego miałem pomyśleć „O kurcze”?, a Marysinowy krzyż zaczął płonąć.
– Dlatego wyślemy Ją znowu do Szpitala Molocha, bo tam dobrze zakładają rurki. Jedziecie za kilka dni – dodała.
Marysia patrzyła na nas wtedy przytomnie. Znała mnie już wtedy. Wiedziała, że nigdy nie kłuję igłami i nie mówię bez głaskania. Wiedziała, że jak jestem spokojny to i ona może taka być. Wiedziała, że odchodzę kiedy kończy się nasz czas. Czy czekała? Myślę, że nie. Nawet gdyby umiała coś zapamiętać to i tak chciałaby to wszystko zapomnieć.
Dzisiaj ona nie pamięta, a ja piszę. A krzyż? Zrobił się z niego + i jest to plus jaki dała nam Marysia.
Related posts
Zostaw komentarz