Po piętnastu miesiącach leczenia, Maria chora na wszystkie swoje choroby, trafiła do innego szpitala. Kiedy tam jechaliśmy, Ona z Kamilą w karetce i ja czerwonym samochodem, ciągnął się za nami smród przypalanej niemocą nadziei. W radiu słyszałem melodie z serialu „Dom”, a moja psychika była jak Warszawa w styczniu 1945 roku. Zimna, zburzona i bezludna. Gotowa do odbudowy, nastawiona na nowe rozwiązania, gotowa na szalonych planistów. Przegraliśmy wiele bitew, a i tak mieliśmy przewagę na tej wojnie na gorączki, zakażenia, obrzęki i okłamywania siebie.
Jedyny plus przeprowadzki stanowiła odległość. Trzydzieści kilometrów, zamiast stu. Dwadzieścia pięć minut, zamiast półtorej godziny. Rzut beretem, wyciągnięcie ręki, plucie z rurki.
Przed szpitalem byłem pierwszy. Zapaliłem, zadzwoniłem.
– Dojeżdżamy. Jeszcze dziesięć minut.
Poszukałem kawy. Znalazłem obskurną budę. Na szczęście nie dowieźli plastikowych kubków, bo mogłoby się to skończyć u mnie rozwolnieniem. Kawa z automatu smakowała jak lekarstwa, po niej groziły tylko wymioty.
– Kawa tylko z termosu, bo tu nie da się kupić dobrej – powiedziałem, kiedy Kamila wysiadała z karetki.
– Czym ty się zajmujesz? Weź daj mi spokój. Ona jest zielona.
Maria nie musiała pić kawy z zepsutym mlekiem, żeby czuć się źle. Przechodziła kolejne zapalenie i to wystarczyło. Poszliśmy za Nią, pchaną na wielkim karetkowym łóżku. Wjechaliśmy windą na drugie piętro, wysiedliśmy na oddziale. Już prawie mieliśmy zobaczyć Jej nowy pokój, ale…
– Musicie państwo na chwile wyjść. Musimy przyjąć Marysię na odział.
– Ale Ona się boi. Może przy niej zostaniemy?
I wtedy pierwszy raz zobaczyłem w oczach lekarza, który miał się Nią opiekować nie spokój, a władzę. Nie cierpliwość, a brak zgody na sprzeciw. Nie żart, a powagę.
Pani doktor potraktowała nas jak kolejnych. Sztampowo i do dupy. Jej empatia, mała jak mrówcza larwa, nie doszła do głosu, stłamszona mrowiem wymówek. Że wie, bo pracuje, bo zna, bo…
Wyszliśmy na korytarz. Przeklinałem i co chwila zerkałem na zegarek. Czas stał w miejscu, jak zwykle w takich chwilach, wiec z nudów i dla wiedzy zacząłem czytać informacje dla rodziców zawieszone przed oddziałem. Nie mogłem uwierzyć w to co tam pisało. Zamiast godzin otwarcia i zasad zachowania na oddziale, godziny odwiedzin duszpasterza i hasło „W chorobie zaufaj Jezusowi”. To były świetne informacje, ale dla rodziców, którzy są tu pierwszy, a najlepiej ostatni raz. Dla mnie to „bykowa płachta”. Nie żebym miał coś do byków, a tym bardziej do Jezusa, ale sorry. Ktoś, kto to pisał i wymyślił lokalizację dla tego typu przesłania, że najlepiej od razu do Jezusa, a potem do księdza, nigdy nie miał i pewnie miał nie będzie i niech to będzie jego szczęście, dziecka za tymi drzwiami z napisem „…intensywnej terapii”.
Oiomy dla dzieci, to miejsca niewyobrażalne. Jak czarne dziury, tak i Oiomy, zabierają na zawsze. Zabierają dzieci te młodsze, ale też te świadome, starsze. I na to wszystko Jezus? Hah. Niewyobrażane. Trzeba mięć odwagę, żeby ufać wtedy komukolwiek prócz ślepemu losowi, bo na tych niewyobrażalnych oiomach, czasem nawet Jezus zawodzi. Wiem, bo niechcący widziałem.
Po dobrej połowie wieczności:
– Proszę wejść i usiąść. Posłuchać, potem podpisać lub nie. Posłuchać, że jest źle, że tutaj zawsze trafiają najcięższe przypadki – że pomartwmy się razem – że… będziemy Ją leczyć.
– Rany boskie! Jezu, ratuj! Jak leczyć? Czym? – wyło mi w głowie, ale odpowiedziałem, że wiemy, że spoko, ale leczyć to pomału, Ona ma czas – nie pamiętam czy w końcu powiedziałem, że zaufamy już temu Jezusowi? Jeżeli powiedziałem, to…
Related posts
Zostaw komentarz
Czytam Cie drogi Tato. Jestem tu codziennie. Piszesz tak, że wyrazy stają się obrazem, ale jednak gdybym nie wiedziała, że Marysia będzie w domu, szczęśliwa i radosna, to bym nie mogła tego czytać. To co przeszliscie, to co widzieliście… Macie piękne i mądre dzieci. „Kochajcie się tak jakby jutro miał się skończyć świat”
View CommentMinęły 2 tygodnie, a tu nic…zero…null… uracz słowem Tato
View Comment