Grudzień 2013 roku, święta. Do terminu porodu trzy miesiące.
– Bóg się rodzi więc pomoże – myślę, pijany już ze strachu. 2 stycznia, Kamila trafia do szpitala na Śląsku. Ma skurcze, brzuch twardnieje, a to przecież jeszcze nie czas. Od 2 stycznia 2014 roku zaczyna się nasza wyprawa. Wyprawa po Marysię. Żona jest w szpitalu do końca stycznia. Wraca do domu z ogromnym już brzuchem. Czas upływa jakoś powoli, leniwie ale wciąż nieubłaganie. Marzymy żeby był już lipiec. Żeby już wszytko co złe było za nami. Wiemy i na to się nastawiamy, że najwyżej pół roku w szpitalu i albo się uda albo nie. W końcu nadchodzi niedziela 23 lutego 2014 roku. Następnego dnia jesteśmy umówieni na wyjazd do szpitala i tam już spokojnie mamy czekać na poród. Ale… w niedzielę, w tą cholerną niedzielę o 19:50 zaczynam czytać synowi bajkę na dobranoc. Kubuś Puchatek rzuca właśnie z przyjaciółmi patyki nad mostem, żeby zobaczyć czyj patyk wypłynie pierwszy pod mostem, kiedy słyszę wołanie Kamili.
– Bartek! Chodź tu szybko!
Wychodzę z pokoju, a Ona cała we krwi. Biedny Bruno, kiedy to zobaczył zasnął ze strachu błyskawicznie. Patyki przepłynęły pod mostem, niezauważone.